Żyję!

Żyję, jestem, i mam się dobrze. Nie pisałam, bo ostatni rok obfitował w wydarzenia i trochę problemów, ale już wychodzimy na prostą, i wyraźnie widzę wyjście z tunelu 🙂

W domu i ogrodzie wszystko ok, kot ma się świetnie, my też. W 2022 byłam w 3 nowych miejscach – z racji służbowych wyjazdów K. zwiedziliśmy prześliczną Lucernę i elegancki Hamburg, a poza tym w końcu, z 2-letnim poślizgiem, pojechaliśmy na wakacje do Splitu (piękne historyczne miejsce, i dużo do zwiedzania w okolicy). Jak mi się kiedyś będzie bardzo nudziło, to wrzucę kilka fotek. Odwiedzili mnie też kuzyni z połówkami, i pokazałam im trochę Irlandii. W tym roku zdążyłam już też towarzyszyć K. do uroczego francuskiego miasteczka LePuy, i odwiedziłam moją K. w Poznaniu. A to wszystko oprócz najważniejszej przygody!

Jeśli ktoś pamięta, był wpis z września 2021 o włoskim mieście Chioggia. Byliśmy tam wtedy na zwiadach, obejrzeć potencjalne miejsce na zakup mieszkania wakacyjnego, w ramach lokaty kapitału. Oczywiście, gdybym miała kryształową kulę, może zdecydowałabym nadpłacić kredyt za dom zamiast ładować kasę w drugie mieszkanie, ale kuli nie miałam… Teraz kredyt rośnie, ale nie szokująco, a mieszkanie jest!

Poszło dość gładko – od miesięcy śledziliśmy bardzo dobrą stronę z nieruchomościami Idealista (jest nie tylko we Włoszech). Okazało się, że nie można mieć wszystkiego, i budżet należało nieco zwiększyć jeśli chcieliśmy 2 sypialnie, balkon itp. Potem polecieliśmy w lutym i maju obejrzeć wystawione na sprzedaż mieszkania, z czego 2 wpadły w ostatniej chwili – wysyłałam maile do agencji z lotniska w Dublinie! Long story short, z 11 mieszkań (było 12, ale jedno zostało zaklepane – gdy pierwsza osoba składa ofertę, mieszkanie jest zdejmowane z ogłoszenia) dwa nam się spodobały, oba w tej samej cenie, tylko jedno dużo mniejsze, a drugie ogromne i z dwoma balkonami, z cudnym widokiem na całe stare miasto! Zgadnijcie, na które złożyliśmy ofertę…. 🙂 Oferta została przyjęta, i już w czerwcu lecieliśmy podpisywać umowę kupna. Żartowaliśmy, że mieszkanie zbyt tanio było wystawione, i że albo się spieszyło właścicielom, albo jest jakiś problem ukryty hehe…

Kto się śmieje… Problem wyniuchałam sama bardzo szybko, ale potwierdziło się dopiero jak z rodzicami sprzątaliśmy mieszkanie w sierpniu. W kuchni pod zlewem w ścianie był wyciek gazu! Nie wiem, jak długo tak sobie ulatywał, na pewno od miesięcy. Właściciel, jak go od razu pytałam, to mi najpierw wmawiał, że to środki czyszczące, a potem, że tak, czuł coś, ale okno zawsze trzymali uchylone!!! Brak słów… W sierpniu w każdym razie zadzwoniłam do firmy Italgas, od dystrybucji gazu. Pomimo kompletnego niedogadania się (ja po włosku nic, oni po angielsku nic) zrozumieli że gaz i adres, i za godzinę był pan, który zrobił test, po czym odłączył gaz, zaplombował licznik i… sobie pojechał. No więc zostaliśmy bez gazu (czyli bez ciepłej wody, grzania i możliwości gotowania), ale przynajmniej też bez ryzyka wielkiego BUM. No i zaczęła się saga…

Agent, co sprzedał nam mieszkanie, kajał się, że nic nie wiedział – i mu wierzę, a my żadnego survey też nie zrobiliśmy. Jako że byliśmy bez gazu, a praca agenta kończy się dopiero, gdy wszystkie media są podłączone i przepisane, to niby nam nadal pomagał, ale powiedzmy sobie szczerze – nie wysilał się, a inicjatywy mógł wykazać dużo więcej. W skrócie – w sierpniu to są urlopy, a od września do listopada zdołałam tylko zorganizować wizytę 3 hydraulików, którzy nie byli zainteresowani robotą. Dojście do rurki z zewnątrz jest prawie żadne, i najlepszą opcją było wykucie ściany od wewnątrz – więc po co się męczyć, jak mogą inną, łatwiejszą robotę wziąć chłopaki. Zima się zbliżała, a nam rósł poziom stresu… W końcu przyszło olśnienie, żeby szukać nie hydraulika, a większej firmy co zarządza mieszkaniami wliczając remonty. Szukaliśmy po angielsku, a potem i po polsku, i nareszcie, okrężną drogą, trafiłam na obecną agencję, gdzie pracuje nasza rodaczka, więc nareszcie mogłam się dogadać!

Wreszcie wtedy ruszyło, a w tunelu pokazało się światełko 🙂 Agencja miała zaprzyjaźnioną firmę remontową, i spotkałam się ze wszystkimi w grudniu, pokazałam mieszkanie, i listę robót do wykonania (bo wprawdzie mieszkanie było w stanie dobrym, ale lista rzeczy do zrobienia zawsze jest – a to okno wymienić, a to ściany popękane, prysznic stary itp.). Podpisaliśmy umowę, i w lutym z K. przygotowaliśmy chałupę do remontu, który zaczął się w marcu. Mieszkanie przeżyło zimę – było chłodno, ale sucho, nic nie popękało, więc ulga. No i byłam tam kilka dni temu – remont już jest na ukończeniu, standard wykonania świetny, i co najważniejsze – gaz naprawiony i podłączony! Więc kamień spadł nam z serca, i nieśmiało zaczynamy się cieszyć… Lecimy z K. na majówkę sprzątać, wieszać, dokupić co nieco w Ikei, i to będzie de facto tyle. Potem zostanie tylko zrobić grafik chętnych do wyjazdów 🙂

Nareszcie białe święta w Polsce!

Święta, święta, i po świętach, ale jakże miłych i udanych 🙂 Do tego tym razem w końcu był bonus w postaci śniegu i mrozu, więc nowa ciepła kurtka przydała się w sam raz! Ulepiłam nawet bałwanka w Wigilię rano 🙂 Zdążyłam akurat, bo wieczorem padał deszcz, ale w nocy ścisnął mróz, i trzymał już niemalże do końca naszego pobytu.

W mieście rodzinnym odebrałam dowód i paszport z nowym, podwójnym nazwiskiem. Po przemile i przepysznie spędzonych świętach w gronie rodziny bliższej i dalszej pojechaliśmy jeszcze na 3 noce do Warszawy, gdzie zdołaliśmy spotkać się ze wszystkimi zainteresowanymi, i zaliczyć tradycyjny spacer po ładnie udekorowanej starówce (były też otwarte i świąteczny market, i lodowisko).

Co było zamknięte czy nieczynne rok temu, teraz było otwarte – rząd polski naprawdę popada ze skrajności w skrajność… No ale dzięki temu spaliśmy w hotelach, pochodziliśmy po galeriach handlowych, a w Warszawie zaliczyliśmy też kilka knajp, i tak jak latem można było zapomnieć o światowej pandemii (tylko statystyki zgonów w Polsce przypominają, że coś jest nie tak, bo mowa o 500-700 przypadków dziennie, w porównaniu do irlandzkich 20-50 tygodniowo).

Poszliśmy do kilku restauracji i barów, i widzieliśmy różne standardy – Sfinx miał ścianki działowe z pleksi, inna restauracja nie ale stoliki na odległość 1m. W jednym barze piwnym ścisk panował straszny – po jednej kolejce przenieśliśmy się do innego lokalu. Jeśli chodzi o obsługę, to niektórzy noszą maseczki, jak sobie przypomną, a niektórzy się w ogóle nie fatygują.

W hotelu w Wawie dużo gości z przeróżnych krajów, czyli ludzie podróżują. Obsługa maseczki nosiła, goście raczej też, aczkolwiek nie wszyscy (tych bez podejrzewałam o narodowość polską. Nawet w autobusie na parking już w Dublinie było dwóch panów bez, oczywiście rodacy, wstyd po prostu…).

Jeśli chodzi o testy, to musieliśmy zrobić antygenowy przed powrotem do Irlandii, ważny 48h. Najpierw myślałam, żeby zrobić na lotnisku, ale obowiązuje zasada kto pierwszy, ten lepszy, bez zapisów na godzinę, więc ciężko przewidzieć rozmiar kolejki. Ale były też 2 punkty testowe pod Pałacem, i w przeddzień wylotu po południu (rano były większe kolejki) zrobiliśmy sobie testy, na szczęście negatywne! Czeka się chwilę, płaci na miejscu (80PLN w jednym, 100PLN w drugim), a wynik przychodzi na maila po 20 minutach. Spytałam, a co, jeśli wyjdzie pozytywny?! Wtedy dzwonią i testują jeszcze raz, dla pewności, zanim wrzucą w system i delikwent zostanie skierowany na kwarantannę. Jest też pod PKiN punkt szczepień, koło którego nie widzieliśmy żywej duszy….

Urlop udał się nam znakomicie, i szkoda tylko, że wylot z Modlina popsuł wrażenia końcowe. Wysłałam do nich w związku z tym nawet wiadomość przez stronę, żeby nie było, że psioczę na blogu, ale nic więcej nie robię (jak ludzie mówiący do kelnera, że wszystko jest cacy, a potem wrzucający skargi na FB czy tweetera). Po raz pierwszy (i ostatni) zapłaciłam za opcję Fast track, żeby uniknąć kolejki do security check. Nie wiedziałam, że wszyscy muszą stać w jednym ogonku na pół terminalu w celu sprawdzenia dokumentów (locator form i test), i dopiero za tą bramką można zboczyć w szybszą ścieżkę do security. Za cenę 5e od osoby zaoszczędziliśmy tym sposobem 5-10 minut raptem! (W Dublinie Fast track ma osobne wejście z kontrolą dokumentów). Scam po prostu. Znacznie gorszy problem pojawił się jednak w momencie odprawy paszportowej. Stanęliśmy w kolejce godzinę przed wylotem. Do odprawy powinny stać 2 loty, do Kijowa i Dublina. Jak się pod koniec okazało, stali w kolejce także pasażerowie lotów późniejszych, powodując tłok i opóźnienie dla nas. Otwarte były 4 stanowiska kontroli paszportowej, ale kolejka szła bardzo wolno – do samolotu weszliśmy dopiero 10 minut przed godziną wylotu, po przepchnięciu się w końcu do kontroli, całkowicie zestresowani. Celnicy zrekalsowani (w przeciwieństwie do nas) gawędzili sobie i żartowali, sprawdzając nam od czasu do czasu paszporty. W ostatniej chwili zmieniliśmy kolejkę, i trafiliśmy na panią celniczkę z kompleksem. Pyta o paszport, ja mam dwa – irlandzki ze starym nazwiskiem (i takie samo na bilecie), i nowy polski z podwójnym. Pytam który, i zanim mam szansę wyjaśnić, o co mi chodzi (bo wiem, że muszę się okazać polskim, ale myślałam, że bilet też poprosi), ta krzyczy: ‘czy pani wie, z kim pani rozmawia?? czy pani wie, kim ja jestem??’. Mnie zamurowało. Słowo ‘celniczka’ wyleciało mi z głowy, ale chyba nie o to jej chodziło. Stoję i nic nie mówię, bo samolot czeka, a ta gotowa mnie zaaresztować za byle gówno! Mówię, że chodzi mi o nazwiska, i reszta kontroli jest szybka, zdjęcie maski, skan paszportu i mnie przepuszcza. Do K. wykrzyczała, żeby zdjął maseczkę, jeszcze jak podawał jej paszport… Takie zachowanie jest dla mnie, już przyzwyczajonej do standardów irlandzkich, gdzie ludzie są kulturalni i uprzejmi, szokujące. Bo ta pani może i ma jakieś przywileje nadane przez państwo, ale, do kurwy nędzy, to jest urzędnik na pensji płaconej z podatków społeczeństwa, i ma temu społeczeństwu służyć, a nie okazywać, że ma jakąś boską władzę nad nami maluczkimi! Chyba o tym zapomniała…. Poza tym zwykła kultura osobista nakazuje odnosić się do innych z szacunkiem, ale Polacy generalnie mają jakiś straszny kompleks mniejszości, i przy każdej okazji muszą pokazać, jacy to oni chojracy/ ważni/ sprytni/ dzielni/ cwani itd…. Stąd myślę też to nienoszenie maseczek (bo kto im, kurwa, będzie mówił, co mają robić, a wirus to im może naskoczyć). Oczywiście nie mówię o wszystkich rodakach, ale wiecie, o których…

I dlatego panie urzędniczki w Gdańskim USC tak mile mnie zaskoczyły, gdy załatwiałam sprawy ślubne, 2 razy…. Były cierpliwe, uprzejme, i jedna pani wprost przez telefon powiedziała: ‘ ale my tu jesteśmy dla ludzi, dla klienta’. Takie motto powinno wisieć w każdym urzędzie i w każdej komendzie w Polsce, żeby ci pracownicy na ciepłych posadkach opłacanych przez podatnika pamiętali, komu służą.

Pomijam już fakt, że obsługi lotniska było dużo, ale co druga osoba stała bezczynnie. Gdyby oddać obsługę firmie prywatnej, zarabiającej od pasażera/minutę, to wydajność wzrosłaby kilkukrotnie…

No to sobie ulżyłam 😉 Obiecałam też K., że następny lot do Polski bierzemy Lotem na Okęcie.

Fun fact: K. spędził w tym roku 5 tygodni w Polsce! Nieźle, nie? Zaliczyliśmy i własny ślub, i ciepłe wakacje, i białe święta. Dam mu teraz trochę odetchnąć, ale już mam pomysł na kolejny wspólny wypad, późnym latem w okolice Jury Krakowsko-Częstochowskiej. No i chcemy jeszcze zabrać jego rodzinę do Gdańska na weekend pokazać im w końcu to piękne miasto…

Zimowe podsumowanie

I znowu święta tuż tuż… Wybieramy się do Polski za tydzień, i mam nadzieję żadne nagłe lockdowny nas w tym roku nie zaskoczą! Niestety trzeba będzie zrobić test antygenowy przed powrotem do Irlandii, a czy test do Polski też jest potrzebny, to się mam nadzieję dowiem w tym tygodniu. Na stronie Gov.pl jest bowiem napisane, że zaszczepieni z Covid passem przybywający z UE, Schengen i Turcji nie podlegają kwarantannie, ale na dole jest okienko z informacją, że od 15 grudnia przybywający spoza Schengen muszą mieć test zrobiony w ciągu 24h. Czemu tylko spoza Schengen? Czy mają na myśli też EU? Bądź tu mądry… (Bo Irlandia jest w UE ale nie jest w Schengen). Będę kontrolować strony….

Niestety, znowu jesteśmy w ciemniej dupie, jeśli chodzi o Covid. Już było tak pięknie, już zaczęto dawać boostery żeby ukatrupić tego gada Deltę, a tu Omikron się przypałętał, dużo bardziej zakaźny od Delty (ale chyba łagodniejszy, oby!)… Nosz kurna, nie wiem czy wygramy ten wyścig. I o ile na boostera czekam (w Irlandii jeszcze nasz przedział wiekowy nie dostaje), o tyle nie uśmiecha mi się kłuć regularnie co kwartał w przyszłości w celu dotrzymania kroku Covidowi. Mam nadzieję, że już niedługo pomyślnie przejdą testy pigułki antywirusowe Pfizera, ale poza tym to może firmy powinny w tym układzie opracować coś, co można zapodać dużej liczbie ludzi bardzo szybko – są przecież szczepionki dla dzieci w formie sprayu do nosa, niechby działały nawet lokalnie i prewencyjnie, zawsze coś! A nie że szef Pfizera już zapowiada czwartą dawkę – bez przesady kurde, w EU dopiero dają trzecią a dużo ludzi na świecie jeszcze pierwszej czy drugiej nie dostało! Niesmaczne to trochę, no bo wiadomo, że firma na każdej dawce zarabia…. I mówię to ja, pracownica Big Pharmy i fanka swojej firmy (a ex-pracownica P.). I myślę, że nawet w Irlandii ludzie posłusznie się zaszczepili (>90% dorosłych, >75% całej populacji) wierząc, że szczepionka pomoże nam wyjść z tego bagna, i pójdą jeszcze po boostera, ale cierpliwość i ufność w zalecenia rządu w końcu się wyczerpie i kolejek po dawkę nr. 4 i kolejne już nie będzie… Może się mylę, czas pokaże.

Z innych tematów to wróciłam w końcu na basen, i wyrzucam sobie, że tak długo zwlekałam, ale lepiej późno…

W pracy też wróciłam do biura, całe 3 razy, bo z racji rosnących zakażeń cofnęli nas do domów… Fajnie było się ubrać i umalować, i napić kawy z koleżanką na żywo. Dobrze, że zdążyłyśmy!

Wybraliśmy się niedawno z K. do Dublina na zakupy. Obkupiłam głównie siebie wprawdzie, ale sporo prezentów już miałam, więc bez wyrzutów sumienia. Pojechaliśmy pociągiem, żeby nie szukać parkingu itd. Przeszliśmy się po kilku centrach i sklepach, zobaczyliśmy dekoracje, i wróciliśmy już na 16 do domu, ale na 18 poszliśmy do pubu spotkać się z przyjacielem. To było przeżycie….. O 18 jeszcze pustawo, kulturka, ale w ciągu półtorej godziny zrobił się tłum i taki harmider, że nie można było normalnie porozmawiać! Zmieniliśmy więc lokal na kolejny, siedziało się super, i tylko nauczyłam się, żeby nie mieszać Guinnessa i czerwonego wina…. Człowiek stary a nadal takie głupie błędy robi, aż wstyd! Potem przez kilka dni po tej pełnej atrakcji sobocie przyglądaliśmy się sobie podejrzliwie, ale nic nam nie było 😉

A wcześniej jeszcze w połowie listopada poleciałam na długi weekend do Poznania, odwiedzić moją K. i poznać jej dwulatków, pieszczotliwie nazywanych twinsami 🙂 Bardzo fajny pobyt z tego wyszedł, bo i się pobawiłam z chłopakami, i nagadałam z K., i nawet coś tam zwiedziłam. Zafundowałyśmy sobie na początek pakiet w SPA Termy Maltańskie – polecam Babskie spotkanie bardzo! Zostałyśmy dopieszczone, wygrzane, wymasowane, a na koniec zrelaksowałyśmy się z kieliszkiem wina paplając jak najęte 🙂 Następnego dnia pojechaliśmy wszyscy na zamek w Kórniku – interesujący obiekt! Zwiedza się szybko, a wystawy są od Sasa do Lasa (zabytkowe meble, dziobak, maski i oszczepy z Polinezji, wyleniały orzeł, kilkusetletnie zbroje itp.). Ogrody zostawiłam na inną okazję w cieplejszej porze roku, ale za to przeszliśmy się brzegiem zalewu do rynku. Po obiedzie urwałyśmy się znowu we dwie na spacer po poznańskim rynku i kilka grzańców, a w domu po powrocie czekał pyszny bigos ugotowany przez męża K. Był też oczywiście słynny rogal marciński na deser! Rano jeszcze zaliczyłam pobliską IKEĘ, wisienka na torcie normalnie 😉 Szkoda jedynie, że na rynku dopiero rozstawiano budki na świąteczny market, więc tylko tego nie miałam okazji doświadczyć.

No to na tyle by było w tym roku 2021, kolejnym pod znakiem Covida, ale i szczepionki i niejakiego powrotu do nowej normalności. Życzę wszystkim, żeby Omikron nie zniweczył tego progresu, i żeby 2022 przyniósł jeszcze więcej zmian na dobre. Wesołych Świąt i do Siego Roku!

Włoska perełka

W związku z powolnym powrotem normalności, i możliwością podróży po Europie z Covid passem, zarządziłam wrześniowy wypad w słoneczne okolice. Miała być zeszłoroczna Chorwacja na tydzień, ale ta poczeka kolejny rok, bo stanęło na 5-dniowym wypadzie do Włoch. Zwiedziliśmy dwa miejsca, słynną Wenecję, i mniej znaną Chioggię.

Zaskoczyło nas lotnisko, a dokładnie ilość aut na parkingu (w czerwcu było miejsce na najbliższym A, a teraz jechaliśmy aż na Y) i ludzi na terminalu (wszystkie stoliki w głównym barze zajęte, a była środa po południu w połowie września!). Samolot oczywiście pełny. W Wenecji niby turystów dużo mniej niż normalnie przed Covidem, ale i tak było sporo, przy czym dużo Włochów, a nie Amerykanów.

W Wenecji byłam z moją K. 14 lat temu (!), więc wiedziałam, co warto zobaczyć przy krótkim pobycie. O dziwo miasto to nie było na liście ‘must see’ K., ale przekonał się, że jest całkiem urokliwe :-). Nieco padało, ale było ciepło. Spaliśmy przy samym moście Rialto, więc miejscówka świetna na chodzenie, bo przez Grand canal można przejść tylko w kilku miejscach, w tym przez Rialto właśnie. Zwiedzanie zaczęliśmy od wizyty na targu Rialto, gdzie był ogromny wybór ryb, małż, kalmarów, i wszystkiego, co tylko morze daje… Potem poszliśmyna plac św. Marka i wjechaliśmy na Campanilę, i tu pierwsza niespodzianka – skanowanie Covid passów i zamiana maseczek na wydane w kasie. Po spacerze w deszczu, kiedy to żadne gondole nie pływały, nieco się przejaśniło i gondolierzy zaczęli nieśmiało wypływać na kanały. 14 lat temu nie przejechałyśmy się z K., bo cena chyba 50e wydawała się nam za wysoka; teraz wszędzie są identyczne cenniki, i za przyjemność półgodzinnej przejażdżki (a właściwie 25-minutowej) trzeba wysupłać 80e. Zdzierstwo, ale jakże przyjemne jest pływanie po cichych, pustych kanałach, z dala od zgiełku i tłumów, gdzie budynki, mostki i uliczki widzi się z innej perspektywy…. Zdecydowanie polecam, najlepiej w więcej osób i na dłużej, bo te 25 minut zleciało za szybko! Poza tym zwiedziliśmy jeden kościół (znowu Covid pass potrzebny), i spacerowaliśmy we wszystkich kierunkach, więc liznęliśmy każdej dzielnicy. Oczywiście można w Wencji spędzić i tygodnie, ale uważam, że to była niezła pigułka jak na niecałe dwa dni 🙂

Ale jak się okazało, kolejne miejsce było równie urokliwe, a zarazem bardziej autentyczne i mniej zatłoczone! Miejscem tym była Chioggia, położona na południe od Wenecji nad tą samą laguną, godzinę autobusem lądem (wodą droga jest krótsza geograficznie, ale transport zajmuje dłużej). Jest zresztą zwana ‘Małą Wenecją’.

W przeciwieństwie do imienniczki Chioggia jest normalnym, żyjącym miastem, autentycznym i niezadeptanym przez turystów. Tych jest niewiele, a znakomita większość ludzi na ulicach to miejscowi. Głównym zajęciem jest to rybołówstwo, co widać po niezliczonej ilości kutrów i łodzi; na miejscowym targu można kupić przeróżne owoce morza, ale obok jest właściwe targowisko zaopatrujące pokaźną część Włoch! Kutry parkują wzdłuż dwóch większych kanałów po bokach starego miasta, a oprócz nich jest jeszcze bardzo wenecko wyglądający kanałek pośrodku, z uroczymi mostkami i zacumowanymi łódkami. Na końcu głównej ulicy jest marina z żaglówkami i jachtami. Na starym mieście znajduje się kilka starych kościołów z działającymi dzwonnicami – dowody można usłyszeć kilka razy dziennie, bardzo przyjemne doświadczenie 🙂

Zaletą Chioggii jest też ogromna plaża, do której można dojść na piechotę. O mało co bym sie wykąpała, bo woda była ciepła, choć ludzi mało. Piasek jest drobny i miły, plaża ma sekcje dla parasoli i place zabaw, ale przejść wzdłuż można spokojnie.

Z atrakcji to popłynęliśmy stateczkiem wycieczkowym na 45-minutowy rejs po okolicy i lagunie. Najciekawszym punktem programu było zobaczenie słynnej zapory Mose! Szczerze mówiąc to nigdy jej nie wyguglowałam, i się zastanawiałam, jak to działa. A no działa tak, że przy kilku wejściach do laguny są zapory, i to cała laguna jest chroniona przez wysoką wodą, a nie sama Wenecja. Jedno z wejść jest przy Chioggii właśnie, inne przy Lido itd. Z łódki widzieliśmy po dwóch stronach kanału betonowe konstrukcje, a pomiędzy nimi jest zapora, zatopniona przy normalnym stanie wody, która podniesie się w momencie opróżnienia z wody. Sprytne!

Poza tym miasto żyje. Jest supermarket, są warzywniaki, są restauracje i bary. W sobotni wieczór główna ulica i wszystkie knajpy były oblężone! Wadą jest to, że trzeba pamiętać o zamykaniu barów w dzień – zje się do 14 i od 18, a pomiędzy sucha bułka 😉 Ale za to do kolacji można zamówić litrową karafkę domowego wina w cenie 9-11 euro, żyć nie umierać! (biedna wątroba….).

Weszliśmy po drodze do kilku kościołów, każdy stary i ładny. Wrażenia psuły jedynie śmieci pozostawione po ślubach przed budynkami, konfetti itp. Ślubów widzieliśmy chyba 4 w sobotę i 1 w niedzielę! W sobotę jeden pan młody pedałował na rowerze w jedną stronę, gdy szliśmy na plażę, i w drugą, gdy wracaliśmy… (?) Inna para usiłowała zrobić sesję na głównym moście, ale co chwila w kadr włazili im złośliwi przechodnie 😉

Nocą Chioggia była bardzo ładnie podświetlona i równie urocza, jak w dzień…

Lato wykorzystane :)

I już nastał wrzesień…. ale muszę przyznać, że nieco się u nas działo od powrotu, i dobrze wykorzystaliśmy dobrą pogodę. Tydzień po Athlone odwiedzili nas rodzice K., i ze znajomymi poszliśmy wszyscy na obiad do hotelu. Z racji braku miejsc w hotelowym barze po obiedzie przenieśliśmy się do pubu, a potem do naszej cudnej altany kontynuować imprezę, odpaliliśmy kominek i było rewelacyjnie 🙂 Tydzień później na grilla przyszli przyjaciele, i znowu cały ogród był w użyciu – jak w domu fajnie zjeść obiad w kuchni/ jadalni i przenieść się do salonu, tak u nas na ogrodzie je się przy stole, a na drinki przenosi do altany. Pogoda znów dopisała, a nagły chłód wieczoru znów odgonił kominek – sprawuje się znakomicie, tylko matę muszę kupić na decking, bo czasem iskry lecą! Do tego zapalone świeczki są i romantyczne, i dodają światła 🙂 Ale było czuć, że już po św. Ance – o ile dni były bardzo ciepłe, o tyle wieczorem z godziny na godzinę robiło się rześko, tylko przynajmniej wiatru nie było.

Albo mam rękę do roślin, albo dobrą ziemię w ogrodzie, bo rosną jak szalone – wsadziliśmy je wokół altany raptem rok temu, a ja już się boję, co będzie za rok! Wiciokrzew się pnie, passiflora utworzyła żywą ścianę, jedna wisteria spokojnie i powoli sobie rośnie, ale druga szaleje tak, że nie nadążam jej oplatać na specjalnie zainstalowanych listewkach! Ciekawe, czy już zakwitną w przyszłym roku? Same liście są ładne, ale kwiaty to magia…

Przyjaciółka zabrała mnie też na spacer w okolicy, i po raz pierwszy (wstyd przyznać) byłam na bog’u, czyli torfowisku – jest ich w co. Kildare zatrzęsienie. Na zdjęciach widać wycięty i suszący się torf – my nie używamy, ale znajomy ma swoje pole i nie dość, że ma darmowy opał do pieca, to jeszcze sprzedaje trochę.

Czytałam ostatnio, że Irlandia zabroni od przyszłej zimy 2022 brudnych paliw (smoky fuels) – ciekawa jestem, jak to przełoży się na codzienne użycie kominków i pieców, i kopanie własnego torfu? Bo zmienią się normy zanieczyszczeń i wilgotności węgla, drewna itp. Ja kominek w zimie uwielbiam – nie palimy codziennie, ale zrezygnować bym z niego nie chciała!

W domu też się dzieje, bo urządzamy powoli gabinet dla K. do jego nowej pracy 🙂 jest już biurko i krzesło, kupiliśmy farby, a dziś zamówiliśmy sofę. Będzie miał ekstra miejsce, i tylko jednego zabraknie – żywych kolegów w pracy, bo nowa pozycja jest całkowicie zdalna. Ale za to pojeździ po Europie 🙂

Wypad do środka Irlandii

Ciężko uwierzyć, że już miesiąc minął od powrotu! Zdjęcia z wakacji wywołane, album ślubny w drodze do rodziców, a w ten weekend przyjadą rodzice K. (czyli już oficjalnie moi teściowie) na obiad.

Korzystając z tego, że K. miał jeszcze tydzień urlopu, w końcu odświeżyliśmy sypialnię. Pojaśniała, bo brąz zastąpiliśmy szarym, a do tego położyliśmy tapetę na jedną ścianę. Niezły team-building exercise…

W zeszły weekend skoczyliśmy też do Athlone odwiedzić moją koleżankę. Śmieszna historia – pracowała u nas raptem rok i odeszła rok temu dokładnie, a jedyny nasz kontakt ograniczał się do wspólnych śniadań z ciekawymi pogawędkami, ale wystarczyło, żeby utrzymać kontakt mailowy. Jest Amerykanką i mieszka tu od pięciu lat, a jej rodzina to typowi red-necks co to wielbią Trumpa – ciekawie jest posłuchać opinii z pierwszej ręki! Ona mnie odwiedziła tuż przed przeprowadzką z powrotem do Athlone, a my ją tam teraz. Po przyjeździe w sobotę poszliśmy do hinduskiej restauracji na rewelacyjny obiad, a potem na piwko to Dead Centre Brewing – bardzo przyjemne miejsce nad rzeką z piwem domowej roboty. W obu miejscach sprawdzili dowody szczepień, no i wszystko się zamyka o 23:30, ale tłumek dopisał i było prawie jak kiedyś! W niedzielę przespacerowaliśmy się po centrum. Na zamek nie weszliśmy – myślałam, że da się pochodzić po dziedzińcu, ale barierki bronią wstępu i trzeba zapłacić 9e za osobę, więc odpuściliśmy. Za to ścieżki nad rzeką, strome uliczki i mosty były bardzo malownicze. Rzeka Shannon jest tu szeroka i pływają po niej statki i barki, i nawet śluzę widzieliśmy w użytku, a do tego mnóstwo kaczek, czaple i mewy. Jest gdzie iść na spacer, jest mnóstwo knajp, godzina do Galway i godzina z hakiem do Dublina – całkiem fajne to miasto 🙂

Ach, co to był za ślub… a jakie wakacje!

Udało się! Wszystko się udało 🙂

Jeśli chodzi o sprawy przyziemnie i stresujące, to w Gdańsku po przylocie bez problemu uznano nam zaświadczenie HSE o szczepieniu, więc nie było problemów z kwarantanną czy testami. Nikt też na szczęście nie zadzwonił z wiadomością, że przed czy za nami w samolocie siedział ktoś zarażony, uff… Samolot pełny, z czego połowa dzieci. Przed powrotem musieliśmy zrobić test PCR, bo wracaliśmy o kilka dni za wcześnie, a Irlandia dopiero od 19 lipca zniosła obowiązek kwarantanny i testów dla zaszczepionych. Na szczęście zaczęto je robić w Zakopanem, więc wygodnie, i wyszły negatywne, więc wróciliśmy też OK (samolot prawie pełny). Tu po 5 dniach izolacji pojechaliśmy na darmowe testy, które zwolniły nas z reszty kwarantanny, więc nie było źle (poza czekaniem 50 minut w kolejce po test, pomimo zapisu, bo wyglądało na to, że cała okolica też się testuje, a organizacja była średnia).

A pomiędzy – hulaj dusza, Covida nie ma! Cudownie było odpocząć od nadmiaru wiadomości, nasiedzieć się w ogródkach (teraz chyba 90% barów i restauracji je ma, wszędzie w Polsce), i generalnie nieco zapomnieć o tym, że mamy pandemię.

W Gdańsku na początek zafundowaliśmy sobie noclegi w Hiltonie, z widokiem na Motławę i naszą restaurację weselną 🙂 Byliśmy sami przez pierwsze 3 dni, więc po prostu się aklimatyzowaliśmy, odpoczywaliśmy, załatwialiśmy ostatnie sprawy i spotkania, i ćwiczyliśmy pierwszy taniec. Przyjaciele i rodzina dojeżdżali i wyjeżdżali na raty, i fajne było to, że poza trojgiem przyjaciół każdy spędził w Gdańsku 2-3 noce, więc a to się poszlo w czwartek na obiad, a to w sobotę do Stoczni na wycieczkę czy drinki wieczorem, i był czas na spokojnie z każdym pogadać. A trójkę, co przyjechała tylko na wesele, posadziłam obok siebie.

Ślub i wesele udały się znakomicie. Pogoda była idealna (ceremonia była na tarasie, więc chmury i wietrzyk bardzo się przydały), wyglądaliśmy świetnie (pierwszy raz miałam robiony makijaż – warto było!), pan urzędnik ładnie poprowadził, a koleżanka przetłumaczyła. Pierwszy taniec nam wyszedł nieźle, jak na krótką praktykę! Restauracja ma 2 piętra i taras, i gościom miejsce bardzo się podobało 🙂

Po wyjeździe gości skoczyliśmy jeszcze na plażę, a w drodze na Mazury przeszliśmy się po Olsztynie.

Mazury – gdzie spędziłam wiele wakacji jako dziecko/ nastolatka, nie zawiodły. Spaliśmy w pięknym miejscu, obok Kruklanek (tam gdzie jest wysadzony most), i na posesji była stodoła z bilardem, prywatny bocian, rzeczka, generalnie – sielanka 🙂 Niestety pobliskie kąpielisko było akurat zamknięte, więc nie wykąpałam się tyle razy, ile planowałam… Ale zwiedziliśmy Giżycko (twierdzę Boyen, most zwodzony, marinę i plażę miejską), byliśmy też w Wilczym Szańcu. Właścicielka zabrała nas nawet na żaglówkę! (wprawdzie była flauta, ale i tak fajnie było się przepłynąć. K. ciężko było pojąć, że w żeglowaniu chodzi o to, żeby płynąć, a nie dopłynąć ;)). Jednego dnia wzięliśmy rowery i pojechaliśmy nad jezioro…. Cudem chyba dojechaliśmy, spoceni i zmachani, po czym po krótkiej kąpieli trzeba było wracać na obiad! A obiady, gotowane przez panią kucharkę, palce lizać………. Wieczorami było Euro 2020, które kontynuowaliśmy w moim mieście rodzinnym, a którego finał obejrzeliśmy już w Zakopanem.

Zakopane w lipcu odradzam serdecznie, bo tłumy straszne! I na Krupówkach, i na szlakach co chwila się trzeba mijać – upierdliwe zwłaszcza na wąskich odcinkach. Udało nam się zrobić dwie trasy, jedną na Kopieniec, a drugą do Doliny pięciu stawów. Oj, ciężko było (winię 3 tygodnie obżarstwa, picia i braku ćwiczeń!), ale daliśmy radę 🙂 Widoki były piękne, a K. po raz pierwszy był w wysokich górach.

Bardzo nam się udał ten wyjazd. W końcu się pobraliśmy (papiery K. traciły ważność następnego dnia!); wesele, pomimo braku połowy gości, było świetne; K. zobaczył dwa nowe miejsca – Mazury i Tatry; ja zobaczyłam się i uściskałam z przyjaciółmi i całą rodziną; objedliśmy się polskich smakołyków i opiliśmy jak bąki. Po prostu było idealnie 😀

Lato i nareszcie wakacje!

No nareszcie…. Irlandia się otworzyła, szczepienia idą dobrze (w Irlandii w starszych grupach ponad 80% ludzi się zaszczepiło), pogoda się w końcu poprawiła, no i za chwilę lecimy na długie wakacje do Polski! Bonusem jest to, że dzięki pracy K. wczoraj przyjęłam drugą dawkę, więc w Polsce nie będziemy musieli się testować ani poddawać kwarantannie. Bardzo mnie to odstresowało.

W Polsce wyszczepialność niższa ale wirus w odwrocie, niemal wszystko otworzone, wesele się odbędzie. Niestety bez gości stąd, bo z powodu tutejszych obostrzeń (PCR przy powrocie i kwarantanna, aczkolwiek po 5 dniach można za darmo się przetestować i zakończyć izolację) ludzie się nie zdecydowali na wyjazd. Trudno, zabierzemy ich za rok na weekend do Gdańska 🙂 Od 19 lipca Irlandia dołączy do unijnego projektu paszportu covidowego (czy jak go tam zwą) – ciekawe, czy zniosą wszystkie wymagania, czy część zostawią. Póki co ciało doradcze bardzo opiera się testom antygenowym, tak że w końcu przewodniczący Tony będzie się z tego tłumaczyć przed komisją. I dobrze.

Mnie humor dopisuje bardzo. Byłam na zakupach i upolowałam kilka fajnych ciuchów na lato, dziś zrobiłam włosy, sprawy ślubne są dograne, pakowanie rozpoczęte! Kot zapoznaje się z sąsiadami, u których zostanie na wakacje – kamień z serca, bo to towarzyskie stworzenie, a tam będzie mu super 🙂

Altana wygląda fajnie i kolorowo, kwiatki rosną i kwitną na potęgę, kupiliśmy ciekawy kominek i zawiesiłam hamak. Już kilka razy była w użyciu na towarzyskie spotkanka przy kawie i grille – świetny prezent ślubny nam wymyśliłam!

No to tyle z nowości. Następny raport będzie z wakacji w Polsce, na które szalenie się cieszę! Ślub, zabawa i spotkanie rodziny i dawno niewidzianych przyjaciół to tylko początek, bo będą i Mazury, i góry, i pomiędzy, słowem – od morza aż do Tatr!

Wiosna, nareszcie

Dawno nie pisałam, ale o czym tu pisać. Nic się nie dzieje.

Lockdown trwa nadal. Dopiero od przyszłego tygodnia poluzują 5km, reszta dzieci wróci do szkół, ale sklepy i fryzjerzy nadal pozamykani (przynajmniej z maszynką i dobrymi nożyczkami strzyżenie K. idzie mi coraz lepiej i szybciej!), hotele może otworzą w czerwcu, itp. Szczepią niby na bieżąco, teraz leci grupa 70+, niedługo otworzy się strona z zapisami dla reszty populacji, i obiecują, że do końca czerwca większość dorosłych będzie zaszczepiona (uwierzę, jak zobaczę). O restauracjach nic jeszcze nawet nie mówią. Ludzie chcą bukować wakacje w Irlandii, ale ceny powalają, no i konkurencja jest wysoka.

Dlatego postanowiliśmy z K. że, o ile nie zamkną granic całkowicie, to na 100% my lecimy na ślub (papiery już odnowione) i zostajemy na wakacje w Polsce, bo tam przynajmniej się odpocznie, naje i napije dobrych rzeczy, i nie zbankrutuje! Spędzimy tydzień na moich ukochanych Mazurach i kilka dni w Tatrach, no i oczywiście tydzień z moją rodzinką. Nie wiemy, co będzie otwarte/ możliwe, ale tak czy siak ślub się odbędzie, i wakacje w prywatnych kwaterach też powinny być OK. Oczywiście mamy nadzieję na wesele, choćby w okrojonym gronie, ale to już zależy od rządu polskiego. Myślę jednak, że pomimo tego, że teraz wirus w Polsce hula, to zduszą tą falę, pogoda będzie lepsza, do tego szczepią coraz więcej i szybciej, więc czerwiec będzie czasem luzowania.

W międzyczasie w związku z niekończącym się lockdownem irlandzkim zaczęłam łamać przepisy, bo ileż można. Moje zdrowie psychiczne jest dla mnie dość ważne, więc spotykamy się z przyjaciółmi w niektóre weekendy, ale tylko para na raz, i tylko jeśli wszyscy (na oko) zdrowi. Nawet wczoraj mieliśmy gości na obiad, bo od grudnia ich nie widziałam, a poza tym chciałam poczuć świąteczny nastrój, a nie spędzić Wielkanoc jak każdy inny weekend.

Wyrwałam się też z domu kilka razy, i to nie tylko do pracy. Byliśmy w Dublinie w ambasadzie podpisać papiery do ślubu, i w drodze powrotnej zahaczyliśmy o Johnstown Garden center (bardzo go lubię – ceny nie są niskie, ale wybór doniczek i roślin ogromny). W inny weekend pojechaliśmy do Woodies – oddalony o więcej niż 5km, ale skoro otwarty to essential! Garda w drodze powrotnej spytała gdzie jedziemy, do domu z Woodies, a to OK, stay safe, nie chcieli oglądać rachunku czy bagażnika.

Trafiło się ostatnio kilka ładnych i ciepłych dni, więc też od razu inaczej się człowiek czuje. Wyczyściliśmy patio i altanę, wsadziłam zakupione kwiatki, skosiłam trawę, wyczyściłam podjazd. W kolejce czeka odmalowanie płotów, oraz odświeżenie sypialni. W Patryka po robotach ogrodowych zrobiłam nawet pierwszego grilla na obiad, a w ten weekend posiedziałam trochę na leżaku i w altanie czytając książkę. Niestety dziś się oziębiło, i cały tydzień będzie chłodny z przymrozkami w nocy, więc wnieśliśmy niektóre rośliny do domu, a inne przykryliśmy, bo już wszystko kiełkuje, zielenieje i kwitnie!

Na spacery też chodzę regularnie, np. dziś byłam z koleżanką z pracy i jej psem nad rzeką:

Kot ma się świetnie, chyba aż za bardzo, bo mu się przytyło… teraz zaczęłam ważyć karmę, choć nie wyglądało, żeby jadł jakoś dużo, ale jak leży, to wygląda jak tłusta foczka, a nie kot! Wychodzi sobie też sam na ogród, wyleguje w słońcu, poluje na owady i gania ptaki. Czasem łazi za mną jak pies i kładzie się obok, ciągle wystawia brzuch do głaskania, a szczotkować można go w nieskończoność. Teraz nawet trzeba, bo linieje na potęge, i wszędzie lata jego sierść, pomimo nieustannego czesania! Nigdy nie odkurzaliśmy tak często…

Doom i gloom

Kopę lat, ale o czym tu pisać…


Święta spędziliśmy lokalnie, rezygnując z wylotu do Polski (bo najpierw w Polsce pozamykano wszystko i odwołano Sylwestra, a potem wyskoczyła historia z wariantem z UK, więc się zaczęłam bać utknięcia w Polsce na dłużej). Przynajmniej dostaliśmy last minute zaproszenie na Wigilię do Waterford, więc nie ominęła mnie wigilijna wyżerka! No i trochę się przewietrzyliśmy – Waterford, potem co. Cork na obiad świąteczny u teściów (nadal to-be), i jeszcze przejażdżka do Newbridge. A potem nas zamknęli znowu w Levelu 5, i to cholerne 5km mnie już o klaustrofobię przyprawia!!!
W ogóle rzygam już tym wirusem, ograniczeniami i tym, że życie jest on-hold. Gdy w maju zeszłego roku przekładaliśmy wesele na czerwiec tego roku, przez myśl by mi nie przeszło, że to gówno jeszcze będzie się panoszyć! Wprawdzie już była nadzieja w grudniu, bo szczepionki, ale potem rozhulał się nowy wariant brytyjski i znowu jesteśmy w ciemniej dupie… W Irlandii ponad 70% przypadków to ten nowy wariant, i czytałam, że w USA też zaczyna się ładnie rozprzestrzeniać. Jedyna nadzieja w szybkich szczepieniach, żeby przerwać ten łańcuch zakażeń. O ile na początku myślałam – ja poczekam, niech inni się zaszczepią najpierw, tak teraz jutro bym się dała pokłuć, jeśli byłoby to możliwe!
Wesele też mnie przyprawia o stres. Odnawiamy papiery, bo co innego pozostaje, poza odwołaniem ślubu, ale wtedy co – od nowa zabawa z papierami z Polski tu dla mnie? Wygląda na to, że jedziemy z tym koksem i o ile nie stanie się po drodze nic uniemożliwiającego wyjazd do Polski (mam nadzieję, że do czerwca Polska się już otworzy, i hotele, wesela itd. będą business as usual), to wyrywamy się stąd, choćby po trupach Gardziarzy chroniących dojazd do lotniska! Pytanie oczywiście, ile osób stąd da radę przybyć – kiepsko to wygląda… Ostatnie obostrzena to test PCR żeby w ogóle wjechać na lotnisko w Dublinie, PCR po powrocie, i obowiązkowa (!do tej pory to było zalecenie!) kwarantanna 14 dni (w domu, lub w hotelu dla niektórych krajów), chyba że drugi test się zrobi po 5-ciu dniach. Test PCR zaczyna się od 100e…. Oczywiście jest szansa, że do czerwca trochę odpuszczą, może wprowadzą tańsze i szybsze testy antygenowe, ale generalnie najłatwiej będą mieli ludzie zaszczepieni. Do tego Rajan odchudza grafik lotów, kolejny problem…
Więc skoro już będziemy opuszczać tę chwilowo-strasznie-klaustrofobiczną-i-histeryczną wyspę, a po powrocie będą problemy, to pomyślałam – wyjechać raz a dobrze! I zostać w Polsce na kilkutygodniowe wakacje – od dawna chodzą za mną Mazury, a i Tatry chciałam K. pokazać. Drążę temat, bo ja po prostu MUSZĘ się gdzieś wyrwać w najbliższym czasie, bo się uduszę!
A tutejszy rząd mnie wkurwia, bo zamiast sprzedawać informacje pozytywne, jak liczba zaszczepionych, to codziennie informuje o liczbie chorych/ w ICU/ zmarłych – zero podnoszenia na duchu, i tylko doom and gloom (nawet Mike O’Leary się ze mną w tym zgadza!). I zero światełka w tunelu, jakiejś obietnicy, że jak się teraz zepniemy, to za X tygodni poluzują to czy tamto. Nie – lockdown do 31 stycznia, przedłużony do 5 marca, proszę się nie spodziewać jakichś szalonych zmian po 5 marca, a w ogóle to proszę nie planować zagranicznych wakacji w tym roku, może staycations, a ze świętami Bożego Narodzenia to też ostrożnie………. NOSZ KURWA! Nie wspominając, że slepy pozamykane, fryzjerzy takoż (więc znowu strzygę K. – teraz w końcu zamówię nożyczki fryzjerskie z Avon), a w obrębie 5km to gówno jest.
Normalnie ckni mi się za Polską… Tam chociaż są pozory normalności, nie ma głupich 5km, można się spotykać z rodziną czy małą grupą przyjaciół, iść na zakupy czy do muzeum. No i widać, że szczepią!
Ulało mi się, wiem, ale już naprawdę zaczynam mieć dosyć. Jestem zmęczona i sfrustrowana, a do tego kolejne miesiące spędzę denerwując sie weselem, zamiast nim cieszyć. Nadzieja chyba tylko w ładnej pogodzie….
Oczywiście chodzę na spacery z przyjaciółkami, wymykam się na kawę do sąsiadki (wszelkie wizyty domowo-ogrodowe są zabronione), dogadzam sobie winem, świeczkami, herbatami, kąpielami, książkami itp., ale to działa na krótką metę. Pierwszy lockdown to było novum – ludziom podobało się spowolnienie tempa, pogoda była piękna, no i baliśmy się wirusa, ale każdy kolejny lockdown to już był wrzód na tyłku. A końca nie widać, przynajmniej nie w Irlandii…

Kot poprawia nam trochę humor. Wprawdzie potrafi być upierdliwy i dobijać się do sypialni od 5 rano, a czasem łazi i tęsknie miauczy nie wiadomo czemu (wyczesany, wygłaskany, nakarmiony, WTF??), ale jest śmieszny i rozkoszny, i nie potrafię się na niego wkurzać 🙂 Czasem dostaje wścieku i lata od sypialni do sypialni – w salonie na dole to brzmi, jakby kucyk nam biegał nad głowami! Gama dźwięków, jakie wydaje, jest spora – część jest mi znana po poprzednich kotach, ale część jest nowa. Wypuszczam go na ogród – łazi sobie trochę, obwąchuje meble (inne koty bywają na ogrodzie, więc to je czuje), siedzi i duma, czai się na ptaki, a potem ‘miau miau’ i leci do mnie lub dostojnie wraca. Pocieszny jest 🙂

A teraz z innej beczki. Z racji zimy oglądamy dużo TV, a RTE i SKY zapewniają rozrywkę na długie godziny.
Dwa dni temu obejrzeliśmy ostatni odcinek Vikings. 6 sezonów, i chyba dobrze, że teraz zakończyli – Wikingowie dotarli na Islandię, Grenlandię i nawet do Kanady, chrystianizacja staje naprzeciwko starym wierzeniom w bogów i Walhallę – coś się kończy, coś się zaczyna…. Serial jest świetny. Jedyne, czego się trochę czepnę, to że za mało było ostatnio…. flaków i krwi! Pierwsze sezony były pełne krwawych rytuałów i scen walki, a ostatnio wszystkie bitwy jakoś tak samo wyglądały. Podobało mi się to, że pokazano podboje, ale i układy Wikingów z Anglią, Francją, Rusią, no i wyprawy w rejon morza Śródziemnego. Wrażenie wywarło też na mnie widoczne równouprawnienie kobiet, zwłaszcza na polu bitwy. Jeśli ktoś jeszcze nie widział, to polecam – coś innego!
Innym serialem, gdzie jednym ciągiem łykaliśmy kolejne 3 sezony (jest jeszcze czwarty!), jest Yellowstone, z Kevinem Costnerem w roli głównej. Oh my oh my…. Ładnie się starzeje pan Bodyguard 😉 A serial opowiada o właścicielu ogromnego rancza w Montanie, jego rodzinie, kłopotach, biznesach i potyczkach… Z jednej strony Indianie chcący odzyskać ziemię czy postawić kasyno, z drugiej ubrani w kowbojskie kapelusze gangsterzy terroryzujący okolicę i wciskający każdemu swoje automaty do gry. Zderzają się dwa światy – kowboje, dla których styl życia chyba się za bardzo nie zmienił od 100 lat (jak zobaczyłam płócienne namioty, to wymiękłam….), i dla których ziemia to największy skarb, i biznesmeni, chcący w pięknej okolicy budować lotnisko, hotele i stoki narciarskie. Ogląda się rewelacyjnie, no i temat nieoklepany!
Inny ciekawy program, 10-odcinkowy (zgodziliśmy się z K., że 2-3 za dużo), to Terror, o wyprawie dwóch okrętów w połowie XIXw. na poszukiwanie przejścia północnego. Wprawdzie wsadzili tam jakieś nadprzyrodzone monstrum, ale poza tym bardzo ciekawy serial, pokazujący, z czym musieli sobie radzić odkrywcy przecierający szlaki… Człowiek od razu docenia ogień w kominku, gorącą herbatę i kieliszek wina, plus pełną lodówkę! Ale gdyby nie tacy szaleńcy…..
Serpent z kolei opowiada historię seryjnego mordercy, który w 1975-76 zabił, głównie w Tajlandii, wielu turystów backpackerów z różnych krajów europejskich. Wtedy paszporty podrabiało się znacznie łatwiej, dzięki czemu podróżował po Azji południowo-wschodniej używając imion i dokumentów swoich ofiar. Tylko dzięki uporowi młodego urzędnika holenderskiego konsulatu, który de facto niemal sam prowadził śledztwo na własną rękę, w końcu włącza się Interpol. Został nam do obejrzenia ostatni odcinek…
A przed chwilą właśnie skończyliśmy oglądać duńską serię The Investigation, przedstawiającą historię śledztwa w sprawie zabitej w 2018 na łodzi podwodnej dziennikarki Kim Wall. Historia oczywiście prawdziwa, i pozostaje się cieszyć, że zabójca został uznany winnym, pomimo braku konkretnej przyczyny śmierci (poćwiartowanie ciała i wyrzucenie obciążonych członków za burtę nie równa się morderstwu…). Dziwiła nas tylko metoda prowadzenia śledztwa, np. nieskalane notatkami i zdjęciami białe tablice, opóźnienia w zaangażowaniu specjalistów itd. Saga Noren z The Bridge powinna ich przeszkolić 😉

No a w piątek przyjedzie nowy SKY box, więc czyścimy na gwałt stary, a w ofercie wzięłam na kilka miesięcy sport i filmy za pół ceny. Więc K. już ogląda swoje piłki, a ja ostrzę sobie pazurki na kilka filmów na SKY, skoro już będziemy na bieżąco z programami i serialami!